Moj kazmirz10002

Kazimierz nadawał się znakomicie na miasto sztuki. Biedny i brzydki, opuszczony przez prawowitych mieszkańców, cieszący się niegdyś i teraz złą reputacją, przepity i skurwiony, mógł przygarnąć na swoich zaplutych i śmierdzących wódą ulicach artystów, bo jedynie oni potrafiliby być z niego dumni; dla innych mieszkać tutaj byłoby dyshonorem. Tylko to miejsce mogło się stać krakowską quartier des artistes, to była dzielnica otwarta na zmiany, materiał, który można było kształtować, miękki i podatny jak glina. Miasto o niegdyś wyrazistych, teraz zatartych rysach twarzy, miasto, które czekało na odrodzenie, ale ani jako rekonstrukcja, ani nowa budowla. Trudno zbudować marzenie od podstaw – łatwiej na ruinach. W czasach Akademii lubiliśmy malować na starych obrazach przetartych bielą cynkową z pokostem. Nowe gładkie płótno onieśmielało i było zupełnie bierne; stare, z przebijającą tu i ówdzie farbą, jej kolorem i materią uczestniczyło w malowaniu, coś podpowiadało. Kazimierz, to było płótno, na którym ktoś już malował. Odszedł nie z własnej woli, farba złuszczyła się, domy rozsypały, świątynie obumarły, cmentarze zarosły trawą.

Montmartre, Wzgórze Męczenników, niedwuznacznie kojarzył się z kazimierską martyrologią; żydowska część Paryża mieściła się na dawnych bagnach, marais, w dzielnicy o tej nazwie; malaryczne było od zawsze powietrze zbudowanego na podmokłych terenach Kazimierza, niegdyś wyspy odciętej od Krakowa Wisłą, a od Zabłocia i Ludwinowa jej wąziutką odnogą, Zakazimierką. Syf i malaria – tak mówiono w Krakowie o przedwojennym Kazimierzu; na trotuary Miodowej, Berka Joselewicza, Brzozowej wylegały o zmroku kolorowe i pachnące larwy, jak na paryskiej St. Denis i St. Martin.

Nas zdejmuj, nie cegły

Moj kazmirz2Włóczyłem się po Kazimierzu w jesienne, słoneczne popołudnie i robiłem mu zdjęcia. Targowy zgiełk oddalił się już z Nowego Placu, było pusto, upalnie, sennie. Kiedy fotografowałem ceglany okrąglak na środku placu, usłyszałem:

– kierowniku, tu rób, nas zdejmuj, nie cegły.

Między opustoszałymi straganami czterech mężczyzn i jedna kobieta. Podchodzi jeden:

– Nie gniwej sie kierowniku, grzeczneśmy som, ale w potrzebie.

– Idze, idze, bajoku, co się mam gniwać, tyż z Kaźmirza jezdem. Ile wam brakuje?

– Ile uzbirasz. Poszukej.

– Masz piontke, wincy nie moge.

– Daj Boże zdrowie, kierowniku.

– Wam też.

Poszedem a oni sie zostali z tą piątką. Coś se pewnie za nią kupili, nawet wiem co – pani Wandzia, co sprzedawała kiedyś na Placu koninę, niedawno otworzyła sklepik „Piersióweczka i fajeczka”. Taki już ze mnie krześcijanin, że lubie bliźniemu pomóc.

Sobie też lubię, więc poszedłem na piwo do „Alchemii” na rogu Nowego Placu i Estery. Jacek Żakowski, niegdysiejszy sprzedawca win, który kilka lat wcześniej prowadził całkiem udaną restauracyjkę pod arkadami na Krakowskiej i był współwłaścicielem teatru Bückleina na Lubicz, otworzył przed rokiem z Olkiem Wityńskim „Alchemię”, która od razu, podobnie jak starszy o kilka lat „Singer” na rogu Placu i Izaaka, stała się jednym z najbardziej znanych, lubianych i obleganych w Krakowie kawiarniano-piwnych miejsc, a w dodatku, jak przeczytałem w którejś z gazet, dosłużyła się miana miejsca „kultowego”. Kultowe, nie kultowe, piwo w upał przyjemna jest rzecz.

Przez otwarte drzwi patrzyłem na okrąglak i myślałem o czasach, kiedy widziałem go w wyobraźni, jako pomniejszoną replikę słynnego „Ula” – paryskiej siedziby artystów pierwszego ćwierćwiecza XX wieku na Montparnasse; La Ruche zastąpił Bateau-Lavoir w czasie, kiedy Montmartre zatracił już autentyzm i stał się dzielnicą turystyczną. Wyobrażałem sobie kazimierski ul z jego sklepikami wokół i jatką w środku, jako zespół pracowni i galerii z wielkim atelier malarskim w centralnym, posiadającym górne światło, okrągłym pomieszczeniu.

Wypić wszystko do dna

Moj kazmirz4To było z końcem lat 50., kiedy po upadku socrealizmu zaczęliśmy się karmić sztuką nowoczesną i egzystencjalizmem importowanym z Paryża, piosenkami Piaf i Brassensa, francuską literaturą, poezją i dramatem, filmami René Claire’a i Marcela Carné. Stolicą sztuki był wciąż jeszcze Paryż; w każdym razie dla nas, studentów Akademii, to było oczywiste. Tam przecież wciąż jeszcze żył Picasso, Braque i Matisse i tam pół wieku wcześniej malarze najrozmaitszych narodowości układali swoimi artystycznymi fanaberiami rozmigotaną mozaikę École de Paris. Z Montmartru i Montparnassu tamtych czasów docierały do nas wezwania by dołączyć do ponadnarodowego cechu malarzy, do peintres maudits.

To była wizja absolutnej wolności ofiarującej prawo do bycia sobą – trzeba było tylko wchodząc tam nauczyć się wypijać wszystko do dna: miłość, sztukę, wino i nie bać się zamieniać nocy na dzień, nie obawiać się szaleństwa.

Wiedzieliśmy wtedy, że marzenia o Paryżu pozostaną nimi do końca, było oczywiste, że nigdy się tam nie dostaniemy – pozostawała lektura, filmy, reprodukcje. To dzięki nim staliśmy się bezpaszportowymi obywatelami Paryża.

Skoro nie można tam było pojechać, można było Paryż w marzeniach ściągnąć tutaj; jego namiastką była nowonarodzona Piwnica pod Baranami. Kiedy niemal co noc wracałem stamtąd na Krakowską przez śpiący Kraków, zbliżałem się do mojego, zbudowanego z marzeń, Montmartru. Czułem się artystą, miałem za sobą pierwsze wystawy w Piwnicy z Wieśkiem Dymnym i Ryśkiem Horowitzem. Najtańszy z jaboli – „Flisak”, który podgrzewało się z goździkami w piwnicznym barku nazywaliśmy grogiem, najtańszą z wódek absyntem.

Całe życie spędziłem w tej dzielnicy – od 1939 do końca wojny na św. Stanisława między Paulińską i Dietla, później, od 1945 do teraz, na Krakowskiej, między Skałeczną i Św. Katarzyny. Ochronka na Skałecznej, podstawówka na Podbrzeziu, pierwsza spowiedź i komunia u Bożego Ciała, pierwsza walka na pięści w jednej z bram na Józefa, pierwsze macanie dziewczyn na Krakowskiej, pierwsze pijaństwo tamże.

Kazimierskie ruiny poznałem dokładniej w czasie, kiedy byłem w Liceum Plastycznym. W trzeciej klasie, w roku 1955 trzeba było na historii sztuki, u Hodysa, opracować tzw. referat i mnie, chłopakowi z Kazimierza, przypadła w udziale historia dzielnicy. Sztuka Krakowa Dobrowolskiego, którą kupiłem u Krzyżanowskiego na Szczepańskiej i Przewodnik po żydowskich zabytkach Krakowa Bałabana pożyczony u Tafeta na Szpitalnej, to był zaledwie początek; wgryzałem się w „Roczniki Krakowskie”, grzebałem w magistrackich archiwach, molestowałem kazimierskich proboszczów – wszystko po to, żeby zdać sobie sprawę jak łatwa jest praca naukowa wobec artystycznej; w naukowej wiadomo czego się szuka, a w artystycznej nic nie jest wiadome. Świadomość, że w artystycznej trzeba grzebać w sobie, molestować siebie, zdobyłem o wiele później, chyba nawet za późno. Ale dzięki pracy nad referatem zrozumiałem w jakiej mi przyszło mieszkać dzielnicy; jak palcami splecione ze sobą dłonie przenikał się tutaj ze sobą świat katolicki i żydowski. Dwa najpiękniejsze gotyckie kościoły krakowskie i z tego samego czasu synagoga; kościół na Skałce z Grobami Zasłużonych i kilka cmentarzy żydowskich z grobami wielkich rabinów i uczonych; jeszcze kilka synagog i kościołów i kamienice – duże i małe, biedne i bogate, przechodzące przez wieki z rąk do rąk. Nienawiść i solidarność: jak napada Szwed albo Austryjak, toś brat, jak odejdą toś psubrat.

Chodziłem wtedy często po Kazimierzu, po jego żydowskiej części, Szerokiej, Lewkowej, Kupa, Ciemnej, ze szkicownikiem. Obrzeżone wyszczerbionymi ceglanymi ścianami wzdymały się na parterach zburzonych domów pagóry porastające w lecie mleczem, pokrzywami, tasznikiem i łopianami. Słodko pachniały gówna, bzyczały gnojne muchy, miauczały wychudzone koty, pełno było rozbitych butelek, gnijących materaców, tu i ówdzie sterczały zardzewiałe sprężyny spróchniałych tapczanów i rozeschnięte futryny okien i drzwi, poniewierały się rozmokłe buty i gnijące szmaty.

To było dawno, niemal pół wieku temu. Potem to, co uznano za zabytek, dostało się w ręce konserwatorów, reszta niszczała sobie spokojnie jako dobro niczyje. Tu i ówdzie na ruinach zbudowano byle jaką plombę, jedną z synagog oddano w ręce rzeźbiarzy. Z końcem epoki gomułkowskiej wyburzono kilka budynków, pozwalając innym pękać i rozsypywać się samodzielnie. Żydowska część Kazimierza butwiała jak zrzucone, złachmanione ubranie, reszta dzielnicy udawała, że jest Krakowem, żyła w cieniu swojego starszego o kilkadziesiąt lat, szykownego brata.

Składanka ludzi nie stąd

Moj kazmirz30004Wstałem od stolika, zapłaciłem za piwo i poszedłem w stronę Krakowskiej. Na Józefa wstąpiłem do galerii Szalom; mój Olympus, fotografująca maszynka dla idiotów, domagał się kolejnego posiłku. Na podwórku okraszonym rzeźbami i barwnymi draperiami trzech facetów i jedna kobita: państwo Kulerscy, właściciele „Szalomu” w pogwarce z Janem Kantym Pawluśkiewiczem i Ryśkiem Bobkiem, prezesem krakowskich fotografików. Byłem już po alchemicznym, piwnym alembiku, więc tylko popstrykałem, obejrzałem wystawę lichych rysunków Sebastiana L. Kudasa ilustrujących w „Przekroju” równie liche listy śp. Jana Nowickiego do Piotra Skrzyneckiego i odwrotnie i poszedłem dalej unosząc w sobie obawę, że nam się tutaj gotowe zalęgnąć wyświechtane do imentu krakowskie życie artystyczno-środowiskowe – tym bardziej, że Galeria sąsiaduje z nowopowstałym Domem Aktora.

Kazimierz to składanka ludzi nie stąd – ludzi stąd już tu prawie nie ma, dzielnica rodzi się na nowo, jest second hand, jak szmaciane sklepy, których tu pełno, szczególnie na Bożego Ciała. Ale jest też na Bożego Ciała sklep, jakiego nie uświadczysz w Krakowie, nazywa się „Czar starej płyty” i mało, że można kupić stare płyty, to jeszcze znajdziesz tu fotosy kinowe z lat 50. i 60. z filmów René Claira i Marcela Carné. A w ogóle to zaroiło się tutaj od sklepów ze starociami. Na samej Józefa są trzy; „Stary sklep” przeniesiony ze Starowiślnej, najbliższy Krakowskiej „Meander” i najmniejszy z nich, najstarszy i najładniejszy, nazywający się po prostu „Starocie”.

Jak to jednak dobrze, że przez kilka dziesiątków powojennych lat dano Kazimierzowi spokój, że pozwolono mu starzeć się i umierać spokojnie – bo jeszcze by mu się nieszczęście jakieś przytrafiło w rodzaju konkursu na projekt zagospodarowania dzielnicy. Wtedy był czas na projekty zagospodarowania wszystkiego – najciekawszy był projekt na zagospodarowanie Polski. Jedyne co się sprawdziło w tym projekcie i przetrwało dziejowe burze, to bary mleczne. Był taki jeden od niepamiętnych czasów na rogu Krakowskiej i Meiselsa, potem przeniosło go na róg Węgłowej, a teraz wyparł dawną knajpę „Kazimierz” naprzeciw moich okien. Ruskie są droższe niż w barze mlecznym na Floriańskiej, ale też niezłe. Prym w dobrym i tanim jedzeniu wiedzie jednak na Kazimierzu „Endzior” na Placu Nowym, nazywanym niekiedy Żydowskim. Grochówka endziorówka, żeberka i nade wszystko gigantyczny, nie mieszczący się na talerzu kotlet z kurczaka z domową kapuchą i chlebem wydawane przez Andrzeja Kamińskiego z jednego z okienek w okrąglaku to najpożywniejsze, najsmaczniejsze i najtańsze co można w Krakowie zjeść na poczekaniu. Jak komu nie w smak, niech obejdzie okrąglak a natrafi na konkurencyjną mini garkuchnię specjalizującą się w golonce i płuckach na kwaśno.

„Endzior”, „Alchemia”, „Czar starej płyty” – to miejsca, które się Kazimierzowi należały. Urodziły się z naturalnej, lokalnej potrzeby, są wolne od szpanu i blagi obliczonej na turystów, nie czarują żydowskim folklorem, nie oszukują. Jest więcej takich miejsc, ale jednak z trudem opiera się Kazimierz temu, czemu nie oparł się paryski Montmartre – stylizacji i kiczowi, żerowaniu na sentymentach. Ulica Szeroka, odwieczne centrum żydowskiego miasta najwcześniej zamieniła się w centrum turystyczne Kazimierza, najszybciej uciekł z niej autentyzm. To chyba nieuniknione, tak dzieje się na całym świecie, ale przykro widzieć jak powracająca do życia dzielnica zaczyna się mizdrzyć, a martyrologia i ślady minionego czasu stają się pamiątkarskim towarem.

Zakochana do naga

Moj kazmirz30008Powoli dotarłem na Krakowską. U wylotu Józefa natknąłem się na Wieśka Obrzydowskiego. Obrzydowski – król żydowski, to kazimierski malarz, który potrafi malować wszystko i na wszystkim – kilkanaście lat temu okrzyknięto go antenatem polskich Młodych Dzikich, znalazł się w encyklopediach, jego nie lubiane przedtem obrazy zaczęły się sprzedawać za Ocean, zakochało się w nim do naga kilka Amerykanek i Wiesiek – od gówniarza klepiący biedę i kopiący blaszane pudełko po paście do butów pod arkadami na Krakowskiej (stąd się znamy) – zaczął kupować oraz rozdawać pomarańcze i czekoladę kazimierskim brzdącom, a sobie kolorowe koszule.

Zawsze lubił kolor, u Taranczewskiego w Akademii malarstwo studiował, czterdzieści różnobarwnych koszul nabył, się ożenił raz i drugi, stał się ojcem, ale w końcu sam się został, bez żony, dzieci, koszul, pomarańczy, czekoladek i pudełek po paście – bo kto by z takim kolorystą wytrzymał – ale za to z barwną czapeczką, którą na głowę nałożył, kiedym go aparatem postraszył.

Kazimierz to miasto artystów. Na Starowiślnej mieszkali dwaj ostatni rektorzy ASP – Jaś Szancebach pod ósmym i Staś Rodziński pod 60. Ostatni Magnificencja uciekł z Kazimierza, kiedy otworzył się w jego kamienicy Salon Masażu Erotycznego, odpowiednik barów mlecznych w Wolnej Polsce (dają tam ruskie, a nawet Ukrainki).

Na Kazimierzu żyje, albo już nie żyje, kilku innych wybitnych artystów – wśród nieżyjących trzeba wymienić rzeźbiarza i architekta Bartolomeo Berecciego, twórcę Kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu (tak, tak, był obywatelem Kazimierza, nie Krakowa), a z żyjących grafika i malarza – Jurka Panka, który mieszka w najohydniejszej plombie na Szerokiej. Tuż obok, też w plombie, na rogu Józefa, mieszka Fredek Solowski, niegdyś aktor Bagateli, ale bardziej znany jako kolekcjoner ludowych, szczególnie jasełkowych, figurek; część jego zbiorów przeszła w posiadanie Muzeum Etnograficznego w XV-wiecznym Ratuszu na Wolnicy.

Na Wolnicy działa też odpowiednik Montmartrowskiego sklepiku Père Tanguy dla malarzy; Andrzej i Małgosia Zającowie przyjaźnią się z artystami, sprzedają farby i blejtramy na krechę. Jak nie masz gotówki, poczekają, ale możesz też zapłacić obrazkiem, rysunkiem, grafiką… Stąd ich kolekcja rysunków kazimierskich surrealistów – Kołpanowicza z Wolnicy i Łukaszewskiego z Augustiańskiej, a także Obrzydowskiego, Grzywacza, Rodzińskiego – ba, nawet Jacka Gaja z odległego Krakowa. Kiedyś na Skałecznej, w podwórku pod ósmym mieściła się firma Karmańskiego, który od przedwojennych czasów produkował znakomite farby (czy ktoś jeszcze pamięta akwarelowe guziczki z lilijką i napisem „Iskra-Karmański”?). Jeszcze w 70. latach pan Marian, staruszek już przecież, potrafił na zamówienie wyszykować tubkę żółtej neapolitańskiej albo brylantowej, o których słuch po wojnie zaginął.

Lubię po powrocie do domu wyjrzeć przez okno na ulicę, lubię sprawdzić skąd przyszedłem. Naprzeciwko był tuż po okupacji przedwojenny sklep kolonialny pana Ogorzałego, gdzie kupowało się kuropatwy, przepiórki, raki a raz nawet mu dzika na chodnik z furmanki zrzucili.

Teraz sklep nazywa się „Cristin”, nie ma raków i dzików, za to są goryle, bo jest otwarty całą dobę, nawet w największe święta. Obok mojej kamienicy, pod 19, działa feministyczne Centrum Praw Kobiet, a za rogiem, w małej uliczce św. Katarzyny funkcjonuje, też całodobowo, klub biznesmena „Venus” – bogato pachnące, ale za to skąpo odziane panienki wpadają czasem nocą do „Cristin” i odpychając od lady drobnych pijaczków supłających z kieszeni bilon na zbawiennego nocą jabola, kupują dla biznesmena luksusowy szampan.

Nie jestem biznesmenem, na piwo do „Alchemii” chodzę, albo trochę bliżej, na Miodową, do utrzymanej w guście czasów stalinowskich „Propagandy”. Rzadziej do „Łaźni” na Paulińską. „Łaźnia” to awangardowa scena teatralna, gdzie niedawno festiwal Mrożka się odbywał i z tej okazji rysunki Daniela Mroza tam zawisły – tego Mroza, bez którego „Przekrój” nie byłby „Przekrojem” – podobnie jak bez Skarżyńskiego i Mikulskiego. (Mikulski miał pracownię w tej samej plombie na Szerokiej, co Panek. Plombę nazwano PALMA, bo dostali tam mieszkania Poeci, Aktorzy, Literaci, Malarze i inni Artyści).

Awangarda na Kazimierzu dobrze się czuje – na Plantach Dietla, blisko Wisły zagnieździła się „Otwarta pracownia” prowadzona przez Jerzego Hanuska i Bettinę Beresiównę. Nieco dalej, za Bożego Ciała, działa „Format”, największa z kazimierskich galerii, gdzie wystawiają najwięksi, formatu Beksińskiego i Rodzińskiego; Małgosia Gawin, która próbowała sił jako galerniczka na Floriańskiej (z Floriańskiej przybył tu także, na Józefa, Leszek Żebrowski z drugą wersją swojego „Labiryntu”) utrzymuje kontakty z Niemcami, Francuzami i Amerykanami; co nieco Niemców ma zresztą pod nosem – na rogu Krakowskiej i Skałecznej otworzył się kilka lat temu „Dom Norymberski” wzorem wcześniejszego „Domu Krakowskiego” w Norymberdze. Niech o odszkodowania za to, że Wita Stwosza oślepiono w Norymberdze procesują się rajcy Krakowa, nam, Kazimierzanom przyjaźń z Norymbergą dobrze robi, zwłaszcza na podniebienia, bo kuchnia niezła.

Niezłych kuchni zresztą na Kazimierzu nie brak, co hotel, to się z „Endziorem” bezskutecznie ściga – „Regent” na Józefa, „Eden” na Ciemnej, „Kazimierz” i „Franciszek” na Miodowej, „Ariel” na Szerokiej i tak dalej; hoteli i pensjonatów przybywa Kazimierzowi w zawrotnym tempie. No i galerii, których nie sposób policzyć, bo każda kafejka, restauracja, bar, pub, bistro, coś na ścianach wiesza i chce się zamienić się w przybytek sztuki.

Pewnie Kaźmirzanin przeze mnie mówi, ale coś na stare lata zaczynam nie lubić Krakowa z jego nabzdyczeniem i przekonaniem, że się mu wszystko należy. Tu, na Kazimierzu nic nam się nie należy, a jednak stale coś niezwykłego się zdarza. Kazimierz oddycha głęboko swoim malarycznym powietrzem, nie czaruje Lajkonikiem, Szopkami, Kantorem, Wiankami, Pendereckim i hejnałem z Wieży Mariackiej i kiedy już Kraków pęknie z pychy, puścimy znów Wisłę Plantami Dietla i niech Krakowianie myto nam płacą, żeby się tutaj dostać.

* Założone przez Kazimierza Wielkiego miasto o królewskim imieniu otrzymało prawo lokacyjne 27 lutego 1335 roku. W następnych latach przyłączono do niego sąsiednie wsie – m. in. Bawół (według przekazów historycznych to właśnie na jej terenie zaczął wznosić Kazimierz pierwszy budynek Akademii Krakowskiej). Z końcem XV wieku osiedlili się tutaj krakowscy Żydzi. Intensywny rozwój obu części Kazimierza – chrześcijańskiej i żydowskiej trwał do połowy XVII wieku – najazd szwedzki spowodował wielkie zniszczenia i położył kres epoce rozkwitu. Oddzielony od Krakowa Wisłą, która rozgałęziając się pod Skałką płynęła głównym nurtem przez ul. Dietla i Daszyńskiego był Kazimierz do roku 1813 wyspą otoczoną murami miejskimi z bramami i basztami. Konstytucja 3 Maja włączyła go do Krakowa. W XIX wieku rozebrano mury miejskie, a z końcem lat siedemdziesiątych, za prezydentury Dietla, osuszono ostatecznie koryto starej Wisły; Kazimierz stał się jedną z dzielnic Krakowa. Jedną z najbiedniejszych. W ostatnich latach zrodził się pomysł rewitalizacji Kazimierza, powołano zespół ekspertów, powstało Towarzystwo Miłośników Królewskiego Miasta Kazimierz i utworzono Biuro Lokalne Kazimierz – na szczęście jednak Biuro nie posiada funduszy, dzięki czemu Kazimierz rewitalizuje się spontanicznie.

Zbylut Grzywacz, Mój Kaźmirz, „Przekrój” 10/2907, 11 marca 2001

Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies w ustawieniach przeglądarki - dowiedz się więcej.

Akceptuję