Do antykwariatu Mariana Krzyżanowskiego przy Szczepańskiej wchodziło się z mrocznej sieni po skrzypiących drewnianych schodach wiodących na pierwsze piętro. Chodziliśmy tam po szkole, kiedy udało się zaoszczędzić dwa złote, nie kupując na dużej pauzie bułki z pasztetówką. Tyle kosztowały u Krzyżanowskiego (u Tafeta na Szpitalnej płaciło się więcej) duże reprodukcje rysunków Dürera. Miał ich pełną szufladę, pochodziły zapewne z jakiegoś jubileuszowego albumu. Niemcy wydawali, nawet w czasie wojny, bardzo dużo „meisterzeichnungów”. Kompletując „dürery”, stałem się posiadaczem niemałego ich zbioru: pasja kolekcjonerska, która u progu liceum plastycznego kazała mi gromadzić minerały, skamieniałości i owady, przeniosła się teraz na reprodukcje rysunków i obrazów. Dürerowskie studia dłoni i draperii, szczególnie te na tonowych papierach, budziły zachwyt i chęć powtórzenia ich własnoręcznie.

Czytało się wtedy i stosowało recepty Cenniniego z jego Rzeczy o malarstwie, w nich także ukryty był czar dawnego mistrzostwa. Rysowaliśmy gęsimi piórami, barwiliśmy papiery (czarną farbę robiło się z sadzy) – wszystko po to, by być jak najbliżej dawnych czasów. „Gdy chcesz barwić pergamin koźlęcy lub właściwie arkusz papieru, weź ziemi zielonej tyle co pół orzecha, połowę tego ugru, ćwierć tego blejwajsu twardego i kości mielonej tyle, co ziarno bobu, oraz na pół bobu cynobru i rozetrzyj dobrze wszystkie te ingrediencje na kamieniu porfirowym z wodą źródlaną, studzienną lub rzeczną. I ucieraj tak długo, póki ci cierpliwości starczy, jako że nigdy nie może być za długo: im dłużej ucierasz, tym doskonalsza farba będzie”.

Rysowanie było przygodą: przewodnikami w tej przygodzie byli starzy mistrzowie. Nasza inicjacja artystyczna dokonywała się w klimacie dawnej sztuki; nowej wtedy nie było, to były wczesne lata pięćdziesiąte, czas socrealizmu. Chodziło się wtedy często do Muzeum Czartoryskich, gdzie na środku „Leonardowskiej” sali ustawiono kilka zakrytych bordowym pluszem poziomych gablot z rysunkami. Odsłanianie kotar chroniących je przed działaniem światła miało w sobie coś z podglądania, było niemal dosłownym „odsłanianiem rąbka tajemnicy”. Rysunki brunatną sepią i ceglastą sangwiną, czarnym i brązowym tuszem, lawowane złocistym bistrem. Rysunki kredą, piórem i pędzlem na tonowanych papierach. Pełne brawury szybkie szkice i mozolne studia z natury. Notatki do scen figuralnych i precyzyjne rysunki przygotowawcze z całą masą szczegółów. I nasze nieporadne próby powtórzenia nieomylnego gestu lub dorównania precyzji mistrza. Krowy rysowane później na Błoniach usiłowały być krowami Pottera, kopiec Kościuszki tkwił w rembrandtowskich pejzażach, nasze twarze z autoportretów przypominały młodego Holbeina Starszego.

Oglądanie i kopiowanie rysunków dawnych mistrzów było dla nas, uczniów Adama Hoffmanna, codziennym obowiązkiem. Nulla dies sine linea to zdanie Apellesa było dewizą, którą należało zapamiętać i którą wpisywało się na pierwsze strony szkicowników. Nie ma dnia bez kreski. Szkicowniki były cheval de bataille dydaktyki Adama. Należało je mieć zawsze przy sobie jak chustkę do nosa (porównania miewał Hoffmann niewybredne, choć celne) i używać jak najczęściej. Trzy szkice stanowiły dzienne minimum. Oglądając szkicowniki co najmniej raz w tygodniu i omawiając ich zawartość, mistrz rachował skrupulatnie. Szkicownik to – mawiał – codzienna gimnastyka oka, ręki i wyobraźni. Z czasem okazało się, że także charakteru.

„A przewodnikiem i drogowskazem w twoim patrzeniu niechaj będzie światło słoneczne, światło źrenicy twojej i twoja ręka, bo bez tych trzech rzeczy nic mądrze uczynić nie można… i takim trybem ćwicz się w rysowaniu, codziennie po trochu, abyś nie znużył się i nie uprzykrzył sobie”. Uprzykrzaliśmy sobie czasem i bywaliśmy znużeni – ale po dziś dzień mam poczucie, że dzień sine linea jest jakiś uboższy…

Nasza nauka oparta była na dawnych, wypróbowanych metodach dochodzenia do biegłości w rysunku. Obejmowały one także kopiowanie dzieł mistrzowskich, dlatego wśród dziennej porcji szkiców, poza rysowaniem z natury, z pamięci i wyobraźni, należało wykonać „rysunek z mistrza”. Mistrzem najczęściej przywoływanym i zalecanym był Dürer i w niedługim czasie przezwisko „Dürer” przylgnęło do Adama jako złośliwość, zabarwiona jednak szacunkiem dla pośrednika między nami i największym z wielkich rysowników.

Minęło kilka dziesiątków lat. Szkicowniki, dawne recepty technologiczne, kopie mistrzowskich rysunków – to wszystko nie potrafi już zagrzać do boju młodych artystów. Bój idzie bowiem o coś zgoła innego niż doskonałość w dawnym rozumieniu. Tak jakby kontynent tradycji odsunął się za ocean. Żyjemy tu i teraz i wezwanie, by być w zgodzie z własnym czasem, słychać najgłośniej, A własny czas pędzi z dala od muzeów, szkicowniki zastąpił szybkostrzelny aparat fotograficzny. Hoffmannowski cheval de bataille zdezerterował z pola bitwy, uskrzydlony bryka swobodnie w obłokach oryginalności, spontaniczności, świeżości. Niewielu młodych artystów grzebie w szufladach antykwariatów.

„Weź pół bobu synopii i tyle co dwa boby indyga bagdadzkiego…” Dziś artyści zadają bobu w zupełnie inny sposób. Dawna pieczołowitość warsztatowa budowała warunki do skupionej pracy. Wyraz rysunku zawarty w jego formie wynika wprost z techniki, w jakiej został wykonany. Każdy z mistrzów ma swój rodzaj „pisma” – można z niego odczytać, dokładniej niż to robią grafologowie, charakter i temperament autora. Tym bardziej, że większość z tych rysunków powstała na prywatny użytek artysty i stanowiła przygotowanie do obrazu, rzeźby, realizacji architektonicznej. Nie były na pokaz. Staranność, z jaką były wykonywane, niespieszne tempo rysowania, pozwalały na powolne dojrzewanie wizji.

Rysunek to pierwsze, wstępne tłumaczenie kształtów natury i wyobraźni na język form plastycznych. Ten język ma swoją gramatykę: linia i plama są jak podmiot i orzeczenie w zdaniu, linia prosta i łuk to przymiotniki zawarte w słowniku rysunku. Budują także architekturę liter, to z nich wywodzi się pismo. Ktoś nazwał kiedyś dzieje sztuki dziejami linii. Rzeczywiście: łamiąca się w gotyku, płynna w renesansie, wijąca się w baroku, bogata w piony i poziomy w klasycyzmie a w skosy w romantyzmie, geometryczna w kubizmie i organiczna w fowizmie linia najpełniej wyraża przemiany stylowe. Rysunek jest nie tylko zapisem na papierze tego, co zobaczone lub pomyślane, lecz także do końca obecne jest w skończonym dziele. Jest obrysem figury, krawędzią plamy – ale przede wszystkim decyduje o kompozycji, która jest bramą wiodącą do wnętrza dzieła sztuki i jednocześnie zwornikiem jego sklepienia. Przez całe wieki był służebny wobec spełnionego dzieła. Ale przecież – wie o tym każdy, kto rysuje i maluje – nawet wtedy, kiedy chodzi o przygotowanie do obrazu, o studium pejzażu, który ma być namalowany w pracowni, rozpoczęty rysunek domaga się swojego własnego spełnienia. Nie chce być „na brudno” i prowadzi często rysującego w nieprzewidziane rejony, zmieniając się w samodzielną kreację. Te właściwości rysunku zostały docenione stosunkowo późno; dziś, nie tracąc swej funkcji pomocniczej i przygotowawczej stał się jedną z dyscyplin niezależnych. Dopuszczono go do udziału w olimpiadach. Poczuwszy się na swobodzie niegdysiejszy koń pociągowy sztuk plastycznych (arti di disegno) stał się koniem trojańskim, który swym nieokiełznaniem, łatwością warsztatową, urokiem świeżości i tupetem wprowadził w oblężone miasto sztuki rozluźnienie i swobodę obyczajów. Nazywany niegdyś dumnie przez Ingresa uczciwością sztuki, stał się na naszych oczach jej zaprzeczeniem. Utracił rzemieślniczą dumę, nabawił się artystycznych ambicji. No, może nie ze wszystkim tak jest: w sztuce rysunku wypowiedziało się w pełni niemało artystów, jak choćby Daumier w XIX, a Schiele i Grosz w XX wieku. A jednak trudno pozbyć się przekonania, że oddaliliśmy się od czasów, kiedy rysunek dostarczał dziełu sztuki substancji, która odkładając się kolejnymi warstwami, budowała kościec decydujący o jego proporcjonalności i trwałości. I chyba głównie po to warto udać się do mistrzów po naukę.

„A więc wy, co ze szlachetnego upodobania miłośnikami pełnymi cnoty jesteście i przede wszystkim ku sztuce dążycie, strójcie się przódy w szaty takowe, a mianowicie: miłość, pokorę, posłuszeństwo i wytrwałość.(…) W zdolnościach do rysunku lubują się ci tylko, którzy z przyrodzenia ku temu ciągnieni, bez jakowego przewodnictwa, ze szlachetności ducha idą; a z lubowania się tego dążą, by nauczyciela znaleźć i poczynają sobie z nim w posłuszeństwie powolni mu będąc, aby dojść doskonałości”.

Zbylut Grzywacz, 1995

Zbylut Grzywacz, Rysowanie, „Wiadomości ASP”, nr 62, czerwiec 2013

Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies w ustawieniach przeglądarki - dowiedz się więcej.

Akceptuję